MOJA WIELKA METAMORFOZA

Kiedy się urodziłam musiał chyba padać deszcz, niebo było szare, a słońce głęboko skryło się za chmurami. A jeśli urodziłam się w nocy na pewno nie było na niebie żadnej gwiazdy, a już na pewno nie było tej szczęśliwej, która świeci tylko tym, którym się wszystko udaje.

Zawsze byłam tą gorszą, tą grubszą, tą brzydszą, tą mniej zdolną. Nawet jeśli coś mi się udawało i tak znalazł się ktoś do kogo można mnie było porównać i w tym porównaniu wypadałam gorzej. Tak przynajmniej było odkąd sięgam pamięcią. Moi rodzice uznali, ze wychowanie w karności, pokorze i skromności to podstawa.

Przyzwyczaiłam się do tego, nawet mnie to specjalnie nie wzruszało, co więcej uwierzyłam w to i nawet nie próbowałam zmienić swojego życia. Z czasem zaczęłam nawet lubić siebie jako totalnie przeciętną osobę, szarą, nie wyróżniająca się.

Zawsze byłam od kogoś zależna. Najpierw od moich rodziców, którzy utrzymywali mnie, „ciężko harowali” aby zapewnić mi dostatnie życie. Potem chciałam się nawet uniezależnić, ale nie zdążyłam, ponieważ rodzice znaleźli dla mnie wspaniałą partię . Nie dopuszczałam nawet myśli, że mogłabym postąpić inaczej i nie przyjąć tego wielkiego szczęścia jakie dla mnie zgotowali rodzice oraz on – syn ich najlepszych przyjaciół, podobnie jak ja – szary i przeciętny, pozbawiony radości życia „mężczyzna”.

Ponieważ nie pracowałam, byłam na jego łasce, co regularnie mi wypominał, kiedy tylko chciałam zabrać głos w jakiejkolwiek sprawie, więc doszłam do wniosku, ze osoba tak przeciętna jak ja nie ma prawa głosu i lepiej zachować to co mam do powiedzenia dla siebie.

Siedzenie w domu, przy mężu było ostatnią rzeczą o jakiej marzyłam, ale nie miałam na tyle wewnętrznej siły i chęci aby to zmienić. Nie wierzyłam, ze znajdę pracę. Że mogę coś zrobić dla siebie. Życie toczyło się więc gdzieś tam swoim torem a ja wegetowałam w przekonaniu, że nic innego nie jest mi pisane.

Aż do tego dnia….

Rano, ani nawet wieczorem, nic jeszcze nie wskazywało na to, że coś miałoby się zmienić. Po prostu jak zwykle poszłam do sklepu po zakupy, potem z nudów przeszłam wokół parku i zatrzymałam się jak zwykle na moście aby popatrzeć w nurt rzeki przepływającej pod spodem. Kiedyś opowiadałam o tym mojemu mężowi, ale uznał, że to głupie przyzwyczajenie i strata czasu.

Wtedy właśnie wydarzył się ten wypadek. Jadący obok mnie samochód nagle skręcił gwałtowanie i uderzyła w barierkę, o która byłam oparta. Na szczęcie siła uderzenia nie była zbyt duża. Barierka wygięła się, ale wytrzymała. Samochód, który zatrzymał się prawie przy mnie był mocno uszkodzony przodu. Pęknięta szyba rozsypała się w drobny mak, a opadająca poduszka powietrzna osłaniała powoli mężczyznę, który siedział z raną na głowie i skołowanym wzrokiem patrzył na mnie. Podbiegłam aby zapytać czy wszystko z nim w porządku. Wytoczył się z samochodu i roztrzęsionymi rękami wyjął telefon. Chciał gdzieś zadzwonić, ale nic nie powiedział tylko upadł nieprzytomny.

Wyrwałam mu z rąk telefon i zadzwoniłam po karetkę, która przyjechała błyskawicznie. Mężczyzna został zabrany, a lekarz zapał mnie czy jestem jego żoną, bo jeśli tak to mogę pojechać z nimi. Nie wiem jak to się stało, ale bez słowa wsiadłam do karetki i pojechałam do szpitala.

Nieznajomy mężczyzna została przewieziony na salę operacyjną, a ja czekałam przed nią z niecierpliwością aby dowiedzieć się o stan jego zdrowia. Po jakimś czasie, jak się późnej okazało po około dwóch godzinach, wyszedł lekarz i powiedział że operacja się udała, że wszystko jest w porządku ale, że mąż miał wiele szczęścia. Już chciałam powiedzieć, że jestem przypadkową osobą, która była świadkiem wypadku, kiedy on poprosił abym poszła do domu, bo mąż i tak będzie teraz spał.

Nie wiem jak to się stało, że nie wyjaśniłam kim jestem. Czułam jednak jakąś bliskość z tym mężczyzną z wypadku. Wiedziałam, że to głupie, ale chciałam aby to było prawdziwe. Nie wiem dlaczego, może dlatego, że coś w moim życiu się zadziało… coś się wydarzyło….

Dopiero kiedy wróciłam do domu zauważyłam jak jest już późno. Wysłuchałam jaka jestem niewdzięczna, że nie przygotowałam obiadu, nie sprzątnęłam po śniadaniu i jak zwykle nic nie robiłam. Ale jakoś mnie to specjalnie nie dotknęło, nawet nie słyszałam dokładnie co mówił mój mąż. Myślami byłam w zupełnie innym miejscu.

Na drugi dzień poszłam do szpitala. Po co? Nie wiem. Tak po prostu…

Kiedy zbliżałam się do sali, w której leżał On, lekarz wychodzący z sali poinformował go, że właśnie idzie żona. Nie zaprzeczyłam, wiedziona jakąś siłą nie wycofałam się i weszłam do sali. Leżał zdziwiony, nie wiedział kim jestem. Powiedziałam mu o wypadku, o tym, że byłam w szpitalu kiedy go operowali. Uśmiechnął się i powiedział, że zapamiętał moją twarz. Jego oczy były smutne.

Zapytałam czy mogę go jeszcze odwiedzić, uśmiechnął się i powiedział, żebym przyszła, że będzie mu miło. Przyszłam więc następnego dnia, i następnego, i jeszcze następnego. Byłam każdego dnia aż do końca jego pobytu w szpitalu. Rozmawialiśmy niewiele. Ale czułam się dziwnie dobrze, chciałam tam być.

A potem on wyszedł ze szpitala. Na pożegnanie poprosił mnie o numer telefonu. Zapisał go, ale nie wierzyłam, że zadzwoni. Liczyłam się z tym, że to już koniec znajomości. Po dwóch tygodniach od wyjścia ze szpitala zadzwonił i zaprosił mnie na kolacje, aby mi podziękować za towarzystwo.

Pierwszy raz w życiu ktoś zaprosił mnie na kolację. To było coś niezwykłego w moim zwyczajnym, szarym i przeciętnym życiu.

Potem spotkaliśmy się jeszcze kilka razy… Chodziliśmy na spacery, na koncert, na kawę. Rozmawialiśmy, a on mnie słuchał. Tak po prostu….. Mój mąż specjalnie się nie interesował gdzie wychodzę. Nigdy by nie podejrzewał, że mogę spotykać się z innym mężczyzną. Byłam na to za brzydka, za gruba, za nieśmiała…. Byłam…

Minęły dwa lata od tego dnia kiedy się spotkaliśmy na moście. Od wczoraj jestem jego żoną. Wyjechałam z mojego rodzinnego miasta, z dala od tej przygnębiającej szarości i zwyczajności, która opanowała mnie całkowicie. Poszłam do pracy, zmieniłam fryzurę, maluje się …

Chodzę do kina, do teatru, nauczyłam się pływać, a przede wszystkim pokochałam życie i siebie.

I jak tu nie wierzyć w przeznaczenie. Przecież to ono musiało nas pchnąć ku sobie. Codziennie chodziłam na ten most, jak widać nie bez powodu. To był ukryty sens.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here